Byli swego czasu truwerzy, minnesingerzy, trubadurzy. Były nimi
niekiedy i koronowane głowy, piewcy cnót wybranek. Bywali waganci
podlejszego stanu, śpiewający ludowi o tym, co go boli. Byli święci i
nikczemnicy. Podziwiani i nienawidzeni. Zawsze jednak bardowie jakiejś
prawdy, choćby niechcianej, jakiejś postawy, choćby przez gawiedź lub
dwór pogardzanej. W jakiejś przestrzeni społecznego rezonansu lokowali
ekspresję nie tylko własnych, lecz zbiorowych bolączek, udręk i
płonnych nadziei, szyję kładąc nierzadko pod gilotynę zesłania na
niebyt przez despotów, nad masami mających estetyczną władzę z urzędu.