Jak dobrze studentem być…
Podobno życie studenckie jest super. Jednak obserwując naszą polską rzeczywistość, można wysnuć wniosek, że „podobno”, tak samo jak „prawie” z reklamy pewnego napoju, robi wielką różnicę. Słuchając wywodów braci studenckiej o negatywnej stronie bycia żakiem, pokusiłam się o sporządzenie listy przyczyn, dlaczego nie warto studiować w Polsce.
Bezpłatna nauka. Jasne, a świstak siedzi, bo sreberka były kradzione. Każdy student przynajmniej raz w miesiącu stwierdza z przerażeniem, że na same ksero wydał tyle, co na nową bluzkę ulubionego markowego sklepu. Oczywiście, można wysunąć kontrargument, że gdyby miał kupić wszystkie pozycje z listy lektur, wymagałoby to większego nakładu finansowego. Dużo większego. I choć „poważne instytucje” grzmią, że to kradzież, ba, czasem nawet, że świętokradztwo, biedny studenczyna woli zapłacić za ksero, niż kupić książkę. A ekolodzy wciąż krzyczą, że na kartki papieru, które pokrywają się studenckimi myślami, przeznaczana jest ogromna ilość surowca. A lasy giną…
Powiedzmy jednak, że teoretycznie ta nauka jest bezpłatna. A pieniądze mimo to uciekają. Ile kosztuje wynajęcie mieszkania, pokoju czy nawet tylko miejsca w pokoju, zwłaszcza w centrum bądź blisko wydziału, na którym dany żak studiuje, jest tajemnicą poliszynela. Chodzi zwłaszcza o studentów spoza miasta, w którym uczęszczają na szacowną Alma Mater. Pół biedy, gdy w cenę wynajmu wliczone są opłaty. Inaczej zaczynają się kłopoty. Miło się gadało te trzy godziny z Mariolką o nowych trendach w zdobieniu paznokci, gorzej, gdy trzeba przyznać się do winy i wyłożyć więcej pieniędzy za telefon w danym miesiącu. Zaczyna się bunt na pokładzie. Dlaczego tylko ja? A może ktoś inny dzwonił częściej, gdy pozostałych współlokatorów nie było? Nie jest lepiej w akademikach. Nie dość, że opłaty są zbliżone do cen wynajmu pokoju w mieszkaniu, to jeszcze słynne imprezowanie ma swoją cenę. Wszystko niby fajnie, w końcu, jak głosi stare powiedzenie, „im nas więcej, tym lepiej, im głośniej, tym weselej”, ale… ile można?! Zwłaszcza, gdy nieuchronnie zbliża się termin zaliczenia przedmiotu…
Wrócę jeszcze do teorii. Według powszechnego mniemania: „jak się jest specjalistą od wszystkiego, to jest się specjalistą od niczego”. To stare powiedzenie najlepiej obrazuje profil przeciętnego absolwenta uczelni wyższej w Polsce. Może z wykreśleniem słowa „specjalista”, bo i z tym kiepsko. Faktem jest, że za dużo w polskim systemie szkolnictwa wyższego przedmiotów teoretycznych. W porównaniu do USA czy też krajów starej „piętnastki” Unii Europejskiej rzeczywiście polscy absolwenci uczelni wyższych mają większą wiedzę ogólną niż studenci z tamtych krajów. Tylko…po co? Nie bądźmy hipokrytami – większość z tych przedmiotów jest przewidziana na jeden semestr, więc potencjalny studiujący zastosuje się do zasady „trzech z”. Zakuje. Zda. Zapomni. A idąc tym tropem… Wiedza ogólna będzie bardzo ogólna. Czy nie lepiej byłoby posłuchać kolegów z krajów bardziej zaawansowanych technologicznie i naukowo, stawiając tym samym na wysoką specjalizację? Co ciekawe, nasi intelektualiści i naukowcy, wracając zza oceanu czy zza miedzy zachodniej nawet, stwierdzają, że „tam mają lepszy system kształcenia kadr”. Dlaczego to ich tak dziwi? Wszak „praktyka czyni mistrza”, panowie i panie…
Warto o tym pomyśleć choćby z tego względu, że rynek pracy potrzebuje fachowców w danej dziedzinie. Przeciętnego pracodawcy nie interesuje nasza wiedza z zakresu filozofii, socjologii czy innych przedmiotów humanistycznych, tradycyjnie wykładanych na pierwszym roku studiów. Czy nie lepiej byłoby, gdyby zainteresowanie tymi przedmiotami wypływało z naturalnej chęci i ciekawości studenta, nie zaś z przymusu programowego?
Ale dość już narzekania. Stara mądrość głosi: „Ucz, się dziecko, ucz”. Jeden ze znajomych, słysząc to, dodał: „A zostaniesz bezrobotnym”.
Paulina Lorek